
Największy grzech urodowy, jaki popełniają kobiety? Ilekroć zadaję to pytanie makijażystom, zawsze pada jedna odpowiedź: ZA DUŻO. Wszystkiego. Od lat na świecie obserwuje się trend dążenia ku naturalnemu wyglądowi. Nie znaczy to jednak, że mamy wyrzucić wszystkie kosmetyczne cuda, które tak uwielbiamy, i przestać o siebie dbać. Wręcz przeciwnie. Kwestią jest sposób patrzenia na siebie. Gdzieś wyczytałam, że Polki, zaraz po Japonkach(?!), mają bardzo niską samoocenę. Często próbujemy zmienić ten stan zbyt mocnym makijażem, zakrywając swoje największe atuty.
Na szczęście coraz więcej mówi się o tym, by twarz wyglądała naturalnie. Makijażystki takie jak Laura Mercier czy Bobbi Brown od lat propagują ideę “bycia sobą”, a gwiazdy coraz chętniej robią sobie zdjęcia a’la “bez makijażu”. Jeśli kojarząca się ze “sztucznością”, Kim Kardashian, wybiera “make up no make up”, to wiedzcie, że coś jest na rzeczy. Ale nie dajmy się zwariować. Wiadomo, że większość z nas nie ma cery 16-letniej modelki, a przegięcie w drugą stronę też dobre nie jest. Upiększajmy, nie zniekształcajmy swojej osobowości.
Patrząc na swój przykład, widzę również zmianę w podejściu do mojego makijażu na co dzień. Używam nie tylko dobrej jakości kosmetyków, ale też staram się, by nie przesadzać z ilością, chociażby podkładu. Jak powiedział mi kiedyś wizażysta Laury Mercier, która stoi za sukcesem wizerunkowym takich gwiazd jak Madonna czy Sarah Jessika Parker, najważniejsze przy makijażu jest “płótno” – czyli nasza skóra. Podstawą jest dobra pielęgnacja i odpowiednio dobrany podkład.
U mnie najlepiej sprawdzają się produkty, które w subtelny sposób zakrywają niedoskonałości skóry, jednocześnie pozostając niewidoczne (lub prawie niewidoczne). Wiemy, że moda na efekt matowej twarzy, który postarza, dawno odszedł w zapomnienie. Od jakiegoś czasu stawiamy na świeżą, pełną blasku skórę. Nie mylić z nieestetycznym błyszczeniem. Nie bez powodu największym trendem w tym roku, zamiast konturingu, będzie modelowanie twarzy przez rozświetlanie. Wiem, że nie wszyscy są do tego przekonani, ale jeśli tak jak ja lubicie ten naturalny efekt, chciałam podzielić się z Wami moimi ostatnimi dwoma odkryciami – kremem koloryzującym Bobbi Brown Nude Finish Tinted Moisturizer SPF 15 i podkładem Double Wear Nude Cushion Stick Radiant Makeup od Estée Lauder.
Ich największą zaletą jest fakt, że pozostawiają skórę pięknie rozświetloną, bez efektu maski. Pierwszy od Bobbi Brown używam na co dzień od kilku miesięcy, by wyrównać kolor skóry i zakryć drobne niedoskonałości (jeśli śledzicie mój IG @gosiaboy widziałyście na żywo moją wizytę w butiku BB). Dzięki zwartym w nim rozświetlającym perełkom i składnikom pielęgnującym, krem natychmiast poprawia wygląd skóry. Nawet jeśli jestem niewyspana, Bobbi Brown znakomicie udaje się “oszukać” brak snu. Jakość tego produktu jest genialna.
Z kolei nowy podkład Double Wear Nude Cushion Stick Radiant Makeup to moje największe ostatnie zaskoczenie. I nie z powodu innowacyjnego opakowania z gąbeczką, która ma ułatwiać aplikację, bo wcale jej nie używam. Lepszy efekt dla mojej cery daje od lat mój niezastąpiony pędzel, który daleko w tyle zostawił nawet słynną gąbeczkę. Przyznam szczerze, że nigdy nie używałam oryginalnego Double Wear, także tym bardziej byłam bardzo ciekawa, jak sprawdzi się u mnie to cudo. A sprawdziło się fantastycznie!
Podkład obiecuje nieskazitelny blask przez 8 godzin i tak właśnie jest. Wyrównuje koloryt, kryje niedoskonałości (choć średnio, ale z łatwością można dołożyć kolejne warstwy, jeśli jest taka potrzeba i wygląda to wciąż naturalnie). Kolejną ważną zaletą są kolory podkładów. O ile zawsze ciężko jest mi samej dobrać kolorystycznie podkład, tak z 5-6 kolorów, które otrzymałam od Estée Lauder prawie wszystkie pasuję do mojej karnacji. “Na oko” wybrałam z nich odcień dla Marty, fotografki, z którą współpracuję i dla mamy. Obie są z nich bardzo zadowolone. Kiedy spytałam Martę, jak sprawdził się u niej ten podkład, napisała: Jest tak świetny, że nawet mój chłopak nie zauważył, że coś mam na twarzy. To chyba najlepsza rekomendacja.
Co jeszcze robi z naszą twarzą nowy Double Wear? Na pewno optycznie wygładza zmarszczki i sprawia, że wyglądamy młodziej. Efekt podobny do Bobbi Brown, choć bardziej intensywny, bo podkład jest gęstszy niż krem koloryzujący. Innowacją są też składniki pielęgnacyjne, które w żaden sposób nie wpływają na żywotność podkładu na twarzy. Ku mojemu zdziwieniu, kosmetyk nie roluje się, nie spływa w ciągu dnia, nie zmienia koloru. Pozostaje na swoim miejscu i wygląda rewelacyjnie przez cały dzień. Lista składników, które zazwyczaj znajdują się w dobrych kremach jest długa… Połączenie silnie zmiękczających lipidów oraz substancji odżywczych, takich jak brazylijskie masło muru muru oraz kwas linolowy, które idealnie wtapiają się w skórę tworząc ultra naturalny efekt i sprawiając, że staje się ona miękka w dotyku – potwierdzam nie tylko ja, ale też mama. Dalej jest jeszcze lepiej: Wzbogacone hialuronianem sodu ekstrakty pochodzenia botanicznego i owocowego, pomagają skórze przyciągać i zatrzymywać wilgoć. I rzeczywiście skóra nie marszczy się i nie wysycha, co jest dużym plusem. Elementy optycznie intensyfikujące blask, to luksusowe minerały obejmujące złoto i perły Mórz Południowych, które energetyzują skórę. Subtelne nuty jaśminu i róży odpowiadają za czysty, świeży zapach.
Miał to być krótki wpis o moich dwóch podkładowych ulubieńcach, a wyszło jak zawsze. Mam nadzieję, że dobrnęłyście do końca i jeśli podzielacie moją urodową filozofię i szukacie czegoś nowego do wypróbowania, polecam sprawdzić te dwa produkty. Przetestowane i zatwierdzone by me😉