
Lecąc do Lizbony, by świętować koniec 2016 i początek nowego roku, nie miałam w planach zwiedzenia wszystkich punktów wymienionych w przewodnikach. Marzyłam, by włożyć najwygodniejsze buty, wziąć aparat i ruszyć przed siebie. Miał być to czas chilloutu, cieszenia się chwilą i chłonięcia klimatu portugalskiej stolicy. Wraz ze znajomymi wiedzieliśmy na pewno, że chcemy objechać miasto słynnym żółtym tramwajem 28. Kupiliśmy więc bilety i stanęliśmy na końcu długiej multikulturowej kolejki. Kiedy po godzinie byliśmy praktycznie w tym samym miejscu i nie zapowiadało się na szybką zmianę, skorzystaliśmy z innego charakterystycznego dla Lizbony środka transportu. Przejażdżka tuk-tukiem na zamek Świętego Jerzego była ciekawym doświadczeniem – to jak jazda na rowerze po stromych, wąskich i krętych uliczkach, wyłożonych kocimi łbami. Do końca pobytu korzystaliśmy już tylko z taksówek, chyba najtańszych w Europie, tramwaju i własnych nóg. A że Lizbona okazała się dość mała, ostatniego dnia wydeptywaliśmy znajome już ścieżki.
Co najbardziej utkwiło mi w pamięci? Zdecydowanie architektura w manuelińskim stylu, fasady budynków wyłożone płytkami azulejos, pomalowane graffiti kamienice, kręte uliczki, prowadzące raz w górę, raz w dół. Sielankowy obrazek z pocztówek jednak nie do końca oddaje rzeczywistą sytuację Lizbony. Wciąż widać skutki kryzysu – opustoszałe kamienice z zabitymi oknami w centrum miasta, wielu bezdomnych na ulicach, ogólny bałagan. Nie przeszkodziło nam to jednak cieszyć się pięknymi widokami i sylwestrową atmosferą Lizbony. Dzielnica, w której spędzaliśmy Nowy Rok, Bairro Alto, zaskoczyła nas tętniącym nocnym życiem. Podczas kolacji, serwującej portugalskie specjały, przy akompaniamencie muzyki fado, świętowaliśmy Nowy Rok w towarzystwie przyjezdnych z całego świata. Po północy ruszyliśmy szlakiem barów i nocnych klubów dzielnicy Bairro Alto. W rytm szlagierów z lat 80. i 90. zmienialiśmy lokale, rozmawiając z ludźmi i kosztując lokalnych specjałów. Widać, że Portugalczycy uwielbiają bawić się i są przyjaźnie nastawieni do turystów. Ani razu nie spotkała nas żadna niemiła sytuacja ze strony Lizbończyków.
Jeśli chodzi o kuchnię, to niestety, przeżyłam tu największe rozczarowanie. Być może dlatego, że uwielbiam hiszpańskie tapasy i sposób, w jaki przyrządza się tam owoce morza. Miałam więc spore oczekiwania względem kulinarnych doznań w Portugalii. W Lizbonie trafiliśmy na wiele świetnych restauracji z rekomendacji internetowych, ale też kilka kiepskich lokali, gdzie podane krewetki były nie do zjedzenia, a dym papierosowy innych gości uniemożliwiał konsumpcję. Ich specjalność – solony i suszony dorsz, czyli bacalhau, również nie podbił mojego podniebienia. W słynnym Time Out Mercado da Ribeira, który przypomina warszawską Halę Koszyki, znalezienie wolnego miejsca graniczy z cudem, więc również nie udało nam się niczego tam skosztować. Mimo wszystko warto odwiedzić to miejsce, może będziecie mieć więcej szczęścia i cierpliwości.
Niemniej jednak, nasz wyjazd, z uwagi na doborowe towarzystwo i kilka dni błogiego lenistwa, uważam za najlepszy początek 2017 roku. A już w lutym ukochana Barcelona! Dlatego już teraz zapraszam Was do śledzenia mojego Instagrama @gosiaboy, gdzie co dzień pojawiają się nowe inspiracje, migawki z podróży, relacje z wydarzeń modowych czy stylizacje dnia na Insta Story. Poniżej kilka ulubionych zdjęć z Lizbony. Jeśli macie jakieś pytania odnośnie tego miasta, piszcie w komentarzach.
Chau!